środa, 15 sierpnia 2012

Zamiast wstępu

Rok za rokiem
Ja w masce małpy -
Prawdziwa małpa.

Basho (1644-1695)
przekład Czesław Miłosz




Nazywam się ██████ i jestem alkoholikiem.

Od momentu, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że jestem chory, kilkakrotnie już wypowiedziałem tę kwestię, ale to pierwszy raz, kiedy to wyznanie napisałem.



Długo nic.



Musiało minąć trochę czasu, abym oswoił się z tym wyczynem. Nie znowuż tak długo, kilka godzin; spacer z żoną i córką połączony z wizytą u ciotki. 

Jestem alkoholikiem. Kilka miesięcy temu zdałem sobie z tego sprawę, choć już od dawna wiedziałem, że mam „problem z piciem”. Piję przez pół mojego życia. Zanim wszedłem w dorosłość zacząłem pić. Z początku niewinnie, jak większość znanych mi kolegów z liceum. Domowe imprezy organizowane pod nieobecność rodziców były okazją aby bezkarnie napić się piwa, albo nawet wódki. Dwadzieścia lat temu w mało którym sklepie wymagano od nastolatka, aby pokazał dowód osobisty. Z czasem zacząłem pić coraz częściej i choć niemal zawsze kończyło się to dla mnie upiciem i leczeniem skutków upojenia, niezrażony piłem dalej i więcej. O historii mojego uzależnienia na pewno nieraz jeszcze będę pisał, starając się ubrać ją w chronologię lub całkowicie rezygnując z prób uporządkowania tych smutnych dziejów, teraz jednak chcę powiedzieć coś znacznie ważniejszego.

Przestałem pić. Nie piję już cztery miesiące. Jestem szczęśliwym człowiekiem i choć zdaję sobie sprawę, jak banalnie to brzmi – tak właśnie jest.


W ciągu tych czterech miesięcy przeżywałem bardzo trudne chwile, ale udało mi się dostrzec rzecz niezwykłą: czas działa na moją korzyść. Abstynencja powoli zaczęła przeradzać się w trzeźwienie. Wiele zawdzięczam mojej żonie, która widząc, jak poważny jest ten, mój, a jednocześnie nasz problem zaczęła okazywać troskę i niepokój, nie tylko żal, czy złość na męża – pijaka. Oczywiście otrzymałem niezbędną pomoc w przychodni leczenia uzależnień podczas terapii indywidualnej i grupowej, poznałem, jak wiele dają mityngi AA, ale przede wszystkim sukces ten zawdzięczam sobie samemu. To ja wyznałem żonie, że mam problem. D. tylko potwierdziła moje przypuszczenia, wiedziała to chyba dużo wcześniej. Przychodnię znalazłem niedaleko domu, zacząłem chodzić na terapię. Muszę od razu zaznaczyć, że moje intencje nie były całkiem szczere. Chciałem usłyszeć, że mam problem, ale stosując się do pewnych zasad, zachowując przez pewien czas abstynencję będę mógł już po odbyciu tego „odwyku” pozwolić sobie na kieliszek wina do obiadu. Chciałem usłyszeć, że NIE JESTEM alkoholikiem, że tylko piję ryzykownie, ale że jeszcze da się „coś z tym zrobić”. To tłumaczyło, z jakim entuzjazmem zacząłem terapię. Może myślałem, że to będzie jakieś nowe doświadczenie. Coś, co wzbogaci moją osobowość, przeżycia. Prawda okazała się bolesna. Starałem się ją wyprzeć, ale nie udało się. Oskarżałem terapeutkę, że wmawia mi uzależnienie, bo przecież żyje z leczenia pijaków, a może nawet prowadzi na mnie swoje doświadczenia psychologiczne. Wpadłem nawet w złość tak wielką, że byłem gotów zdemolować jej gabinet. Niewiele brakowało, a rozbiłbym duże lustro wiszące za moim fotelem. W końcu to akurat świetnie potrafię. Niski próg frustracji i skłonności do autoagresji już nieraz doprowadziły mnie do wybuchów, które kończyły się porozbijanymi pięściami, wstrząsami mózgu i innymi obrażeniami. Nie tyle jednak broniłem się przed przyjęciem stygmatu alkoholika, bo przecież można znaleźć zawsze plusy bycia pijakiem budując pomnik ze swojego upadku, ile broniłem swojego picia. Alkohol był dla mnie ważniejszy niż wszystko inne. Moje picie było jak drogi skarb, ucieczka od wszystkich zmartwień. Pijąc czułem się szczęśliwy i kochany. Nawet jeśli piłem zapijając smutek bycia niekochanym i nieszczęśliwym, czułem, że wlewając w siebie wódkę napełniam się współczuciem i zrozumieniem w stężeniu 40%. Będąc nieszczęśliwym i zdruzgotanym można doznać ukojenia poprzez upojenie alkoholowe. Oczywiście alkohol zawsze też mi smakował. Wódka wypijana z małych kieliszków, drinki, w których niemal nie czuć procentów, zimne piwo wypijane w najbardziej egzotycznych zakątkach świata. Doskonale pamiętam ich smak. Nagle zdałem sobie sprawę, że jeśli chcę zerwać z nałogiem, który po woli rujnuje mi życie, muszę przestać pić. 

Po jakimś czasie, nie pamiętam, czy było to kilka dni, tydzień, może dwa, pogodziłem się z faktem bycia uzależnionym, koniecznością zaprzestania picia i rozpocząłem żałobę. Bo jak inaczej nazwać to co czuje pijak, gdy nie może już pić. Żegnałem się z wódką, winem, piwem. Wiedziałem, że będę musiał wystrzegać się wszelkich sytuacji, w których ludzie piją i że muszę unikać miejsc, w których kiedyś piłem oraz ludzi, z którymi piłem. Początek był bardzo trudny, ale wiedziałem, że nie piję nie dla siebie, ale dla żony i córki. Nie chciałem, żeby B. miała ojca pijaka i wyrosła na dziecko alkoholika, osobę niezdolną do okazywania uczuć i socjopatę. Chciałem odzyskać zaufanie D., zbyt wiele osób zawiodło ją, a ja nie chciałem być kolejną. Nie picie dla kogoś nie jest najlepszym sposobem zachowania abstynencji, ale na początku musi wystarczyć. Dziś, po zaledwie czterech miesiącach nie piję już DLA SIEBIE i choć wiem, że to bardzo krótko, że popadając w entuzjazm bardzo łatwo jest uwierzyć w swoją siłę i przeoczyć zagrożenie, ulec emocjom, słabości i zapić, rozpiera mnie duma, że udało mi się. Nigdy dotąd, od kiedy rozpocząłem swoją przygodę z alkoholem, nie miałem tak długiego okresu abstynencji. Miesiąc, może dwa, nie więcej. W końcu pojawiły się czyjeś urodziny, wakacje albo spotkanie z kolegami. W każdej sytuacji nieodłączny był alkohol. Dziś nie piję. Jestem trzeźwy.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz