sobota, 25 sierpnia 2012

Szlachetne zdrowie


Nazywam się ██████ i jestem alkoholikiem.

Dziś sobota. Obudziłem się z całych sił nie chcąc się obudzić. Miałem ochotę jeszcze trochę pospać, ale jak już człowiek wszedł po szyję w rolę dobrze zapowiadającego się trzeźwiejącego alkoholika i w dodatku męża i ojca, to ciężko jest porzucić ten sztandar. Przewijanie uśmiechniętego od ucha do ucha, gotowego do codziennych psot dziecka, potem śniadanko, kawa i codzienna porcja fluoksetyny dla mnie i jajecznica dla dwojga. Potem jeszcze chwilę próbowałem pospać. Nie udało się, mimo, że miałem zamknięte oczy nie udało mi się w pełni ukryć mojej obecności. Dalej już było z górki: prysznic i wyprawa z córeczką na Biobazar. Po drodze minąłem olbrzymią reklamę, w którą zapakowano budynek na rogu Solidarności i Żelaznej. Niby pogodna, kolorowa szmata pośrodku szarego, smutnego skrzyżowania. Nie lubię wielkoformatowych reklam szpecących moje rodzinne miasto. Wręcz ich nie cierpię. Tym razem, choć problem ten ani trochę mi nie zobojętniał, udało mi się nie złościć. Poczułem smutek. Podobno urzędnicy z ratusza coraz sprawniej zaczynają walczyć z tym draństwem. Po chwili, z satysfakcją pomyślałem, że w geście protestu nie kupię nic od Ralpha Laurena.

Po zakupach zabawa, obiad, układanie B. do poobiedniej drzemki, przewijanie dziecka po leżakowaniu i spacer. Obeszliśmy razem pół Muranowa. W promieniu kilkuset metrów wokół stadionu Polonii można było natknąć się na patrole policji, podwórka zaś zdominowali wytatuowani młodzieńcy w sportowych strojach, którzy racząc się piwem trwali w oczekiwaniu na mecz swojej ukochanej drużyny. Nic nie poczułem na widok żłopanego przez nich piwska, nic. Za to z olbrzymią chęcią skierowałem się do cukierni Grycan, gdzie kupiłem blisko kilogramowy kawałek sernika krakowskiego. Muszę przyznać, że zawsze byłem łasuchem, ale od kiedy nie piję, jeszcze chętniej pochłaniam całe tabliczki czekolady, a litrowe opakowanie lodów zjadam na raz. 

Widok kibiców przypomniał mi pewne zdarzenie sprzed paru lat. Byłem u kolegi na popijawie z okazji jego urodzin. Nieodmiennie dzień ten wypadał zawsze w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Gdy czas już był wracać do swoich domów, wsiadłem z dwoma kolegami do autobusu nocnego by dotrzeć w okolice Dworca Centralnego. Ja wprawdzie byłem już usatysfakcjonowany ilością wypitego alkoholu, ale oni potrzebowali jeszcze co najmniej kilku piw. Bez trudu odnaleźliśmy całodobowy bar na dworcu i zamówiliśmy piwo. Tu nadmienić muszę, że jeden z moich kolegów, którego będę tytułował R., był i pewnie nadal jest wiernym kibicem Polonii i gdy sobie wypije lubi dać temu wyraz ogłaszając publicznie, że w Warszawie tylko Polonia. Kilka stolików od nas siedziało towarzystwo nieco liczniejsze on naszej trójki. Słysząc słowo na „P” zadeklarowali swoją przynależność do Teddy Boys – najzagorzalszych kibiców Legii. R., mimo, że miał już mocno w czubie, jakby trochę się speszył, a ja z drugim kolegą, którego od pierwszej litery nazwiska nazwijmy Ś., staraliśmy się jakoś obrócić to niefortunne wystąpienie w żart. Wyglądało na to, że jakoś nam odpuścili, szczególnie, że chętnie przystaliśmy na propozycję dorzucenia się na ich piwo. Jednak gdy wychodziliśmy rzucili się za nami. Padło kilka ciosów, dość niecelnych, zapewne z powodu dużego stężenia etanolu w atmosferze. Uchyliłem się przed sierpowym wymierzonym w moją stronę, kolejne nie padły. Nagle, jak z podziemi wyrośli dwaj policjanci uzbrojeni w długie pały. Widać, że strasznie chcieli nam przypierdolić, nie boję się użyć tego słowa. Jeden z nich aż trząsł się w podnieceniu pomieszanym z nienawiścią do całego świata. Zaczął jeszcze na nas bluzgać obiecując, że urządzi nam zaraz zagładę domu Usherów. Zdobywając się na wyżyny moich umiejętności dyplomatycznych wyjaśniłem, że nic się przecież nie stało i że mamy zamiar grzecznie udać się spać. Policjant dyszał przez chwilę, wycedził przez zęby, że mamy sobie iść, choć czasownik którego użył oznaczał coś innego. Byliśmy wolni i w dodatku uszliśmy cało. R. oczywiście usłyszał od nas kilka niemiłych słów.

Nie był to jedyny raz, kiedy przy okazji konsumpcji napojów wyskokowych uczestniczyłem w dosyć nieprzyjemnym zdarzeniu. Za każdym razem udawało mi się wyjść z tego bez szwanku. No, może za wyjątkiem pożałowania godnego incydentu na Nowym Świecie, gdy wraz z K. – moją pierwszą żoną i wspomnianym poprzednio Ś. opijaliśmy moje urodziny. Incydent ów miał być jedynie próbą wzięcia mnie przez Ś. na barana. Po przejściu dwóch kroków Ś. potknął się, a ja w przyśpieszonym tempie odtworzyłem pełen szacunku ukłon, w którym Jan Paweł II całował płytę lotniska odwiedzanego kraju. Byłem tak pijany, że dopiero po chwili, gdy podniosłem się z ziemi znalazłem swój nos. Był gdzieś na policzku, jakby starał się powąchać jak pachnie moje ucho. Niezdanym, ale skutecznym ruchem umieściłem swój narząd węchu we właściwym miejscu. Czy muszę mówić, jak zła była na mnie K? Nie czuła odrobiny współczucia, choć byłem zalany w pełnym tego słowa znaczeniu, w dodatku własną krwią. Jeszcze gorszym okazało się dzień później badanie stanu mojego nosa na ostrym dyżurze. Nie dość, że miałem strasznego kaca, to jeszcze badanie polegające na wpychaniu paluchów do mojego pogruchotanego kinola.


Podsumowując, mam wrażenie, że wszystkie nieprzyjemne zdarzenia w moim życiu były wynikiem upicia się, lub w jakiś sposób związane były z piciem. Często też udawało mi się wyjść z każdej kabały bez strat. Ani razu nie trafiłem na izbę wytrzeźwień, choć nie raz wracałem w środku nocy całą szerokością ulicy. W dodatku w ostatnim roku zdarzało mi się prowadzić samochód po kielichu albo po kilku kielichach. Nie żebym nie mógł ustać na nogach, jednak sam fakt kierowania autem pod wpływem alkoholu wydaje mi się czymś obrzydliwym. Wstyd mi okropnie za to. Cieszę się jednocześnie, że nie popełniłem czegoś, czego miałbym żałować do końca życia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz