wtorek, 28 sierpnia 2012

Złość i ziewanie

Nazywam się ██████ i jestem alkoholikiem. 

Znowu odczuwam złość. Wczoraj rozpoczął się kolejny, ostatni tydzień sierpnia. Pogoda daje odczuć, że lato ma się ku końcowi, choć mam nadzieję, że wrzesień będzie ciepły i słoneczny. Wczoraj rano wstałem z okropnym bólem głowy, który po południu miał się jeszcze nasilić. Zanim wyszedłem do pracy sumiennie wypełniłem swoje poranne obowiązki tak, aby móc o sobie dobrze myśleć przez następnych kilka godzin. Przyznaję, że chyba więcej w tym egoizmu, niż potrzeby czynienia dobrze. „Jestem wzorem ojca i męża. Zasługuję na szacunek” albo z grubszej rury: „Ja swoją część zrobiłem”. Nie wiem, czy aby nie jestem dla siebie zbyt surowy, czy rzeczywiście postępuję tak z wyrachowania, a nie z potrzeby pełnego uczestniczenia w misterium dnia codziennego. Wszak cementuje to nasz związek i rzeczywiście, odczuwam radość, jeśli sprawię, że D. będzie miała mniej sprzątania, dłużej pośpi itd. Skąd zatem surowe oceny wobec siebie.

To na pewno przez tą złość. Kilka rzeczy mogło na to wpłynąć: zmniejszona dawka fluoksetyny, zapisanej przez psychiatrę, oczekiwanie na decyzję w sprawie kredytu i poczucie, że nieco zawiodłem z terminem oddania pewnego projektu. Spowoduje to przesunięcie realizacji, a jak wpłynie na całość przedsięwzięcia, w którym uczestniczę? Nie bardzo wiem. Brzmi to dość enigmatycznie, ale całość sprowadza się do tego, że obiecałem coś zrobić i się spóźniłem. Pociąga to wyrzuty sumienia, uczucie, że zawiodłem pokładane we mnie oczekiwania. Nie cierpię tego stanu, czuję się wtedy bezsilny. Próbuje wszystkim, a w szczególności sobie udowadniać, że wszystko mogę, że na wszystkim się znam i wszystko wiem. Ciągła rywalizacja, wyścig z całym światem, mecz – Ja kontra reszta ludzkości. Czemu akurat mnie to musiało spotkać, tak bardzo chciałbym się nad sobą po użalać. Zwykle w takich sytuacjach pomagała mi gorzała. Dlatego teraz rosnące we mnie napięcie, które prowadzi do wybuchów złości musi znaleźć inny kanał ujścia. Topienie w wódzie napięcia nie wiele dało. Wiem, jak wspaniałym jest być trzeźwym, ale przez ostatni tydzień mam mały spadek formy. 

Spać mi się chce, nie mam czasu na spisywanie swoich wynurzeń w ciągu dnia, a przed północą oczy same mi się zamykają. Chciałbym popracować trochę nad umiejętnościami zapewnienia wsparcia najbliższym. Chciałbym więcej zapewnić D., mam na myśli w szczególności bezpieczeństwo, pewność siebie, chciałbym, aby myślała, że niezależnie od tego, co się wydarzy – może na mnie polegać… zasypiam. Czas sprawdzić kupony totolotka i iść spać. Jutro też jest dzień, jak mawiała Scarlet. 



 


 

sobota, 25 sierpnia 2012

Szlachetne zdrowie


Nazywam się ██████ i jestem alkoholikiem.

Dziś sobota. Obudziłem się z całych sił nie chcąc się obudzić. Miałem ochotę jeszcze trochę pospać, ale jak już człowiek wszedł po szyję w rolę dobrze zapowiadającego się trzeźwiejącego alkoholika i w dodatku męża i ojca, to ciężko jest porzucić ten sztandar. Przewijanie uśmiechniętego od ucha do ucha, gotowego do codziennych psot dziecka, potem śniadanko, kawa i codzienna porcja fluoksetyny dla mnie i jajecznica dla dwojga. Potem jeszcze chwilę próbowałem pospać. Nie udało się, mimo, że miałem zamknięte oczy nie udało mi się w pełni ukryć mojej obecności. Dalej już było z górki: prysznic i wyprawa z córeczką na Biobazar. Po drodze minąłem olbrzymią reklamę, w którą zapakowano budynek na rogu Solidarności i Żelaznej. Niby pogodna, kolorowa szmata pośrodku szarego, smutnego skrzyżowania. Nie lubię wielkoformatowych reklam szpecących moje rodzinne miasto. Wręcz ich nie cierpię. Tym razem, choć problem ten ani trochę mi nie zobojętniał, udało mi się nie złościć. Poczułem smutek. Podobno urzędnicy z ratusza coraz sprawniej zaczynają walczyć z tym draństwem. Po chwili, z satysfakcją pomyślałem, że w geście protestu nie kupię nic od Ralpha Laurena.

Po zakupach zabawa, obiad, układanie B. do poobiedniej drzemki, przewijanie dziecka po leżakowaniu i spacer. Obeszliśmy razem pół Muranowa. W promieniu kilkuset metrów wokół stadionu Polonii można było natknąć się na patrole policji, podwórka zaś zdominowali wytatuowani młodzieńcy w sportowych strojach, którzy racząc się piwem trwali w oczekiwaniu na mecz swojej ukochanej drużyny. Nic nie poczułem na widok żłopanego przez nich piwska, nic. Za to z olbrzymią chęcią skierowałem się do cukierni Grycan, gdzie kupiłem blisko kilogramowy kawałek sernika krakowskiego. Muszę przyznać, że zawsze byłem łasuchem, ale od kiedy nie piję, jeszcze chętniej pochłaniam całe tabliczki czekolady, a litrowe opakowanie lodów zjadam na raz. 

Widok kibiców przypomniał mi pewne zdarzenie sprzed paru lat. Byłem u kolegi na popijawie z okazji jego urodzin. Nieodmiennie dzień ten wypadał zawsze w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Gdy czas już był wracać do swoich domów, wsiadłem z dwoma kolegami do autobusu nocnego by dotrzeć w okolice Dworca Centralnego. Ja wprawdzie byłem już usatysfakcjonowany ilością wypitego alkoholu, ale oni potrzebowali jeszcze co najmniej kilku piw. Bez trudu odnaleźliśmy całodobowy bar na dworcu i zamówiliśmy piwo. Tu nadmienić muszę, że jeden z moich kolegów, którego będę tytułował R., był i pewnie nadal jest wiernym kibicem Polonii i gdy sobie wypije lubi dać temu wyraz ogłaszając publicznie, że w Warszawie tylko Polonia. Kilka stolików od nas siedziało towarzystwo nieco liczniejsze on naszej trójki. Słysząc słowo na „P” zadeklarowali swoją przynależność do Teddy Boys – najzagorzalszych kibiców Legii. R., mimo, że miał już mocno w czubie, jakby trochę się speszył, a ja z drugim kolegą, którego od pierwszej litery nazwiska nazwijmy Ś., staraliśmy się jakoś obrócić to niefortunne wystąpienie w żart. Wyglądało na to, że jakoś nam odpuścili, szczególnie, że chętnie przystaliśmy na propozycję dorzucenia się na ich piwo. Jednak gdy wychodziliśmy rzucili się za nami. Padło kilka ciosów, dość niecelnych, zapewne z powodu dużego stężenia etanolu w atmosferze. Uchyliłem się przed sierpowym wymierzonym w moją stronę, kolejne nie padły. Nagle, jak z podziemi wyrośli dwaj policjanci uzbrojeni w długie pały. Widać, że strasznie chcieli nam przypierdolić, nie boję się użyć tego słowa. Jeden z nich aż trząsł się w podnieceniu pomieszanym z nienawiścią do całego świata. Zaczął jeszcze na nas bluzgać obiecując, że urządzi nam zaraz zagładę domu Usherów. Zdobywając się na wyżyny moich umiejętności dyplomatycznych wyjaśniłem, że nic się przecież nie stało i że mamy zamiar grzecznie udać się spać. Policjant dyszał przez chwilę, wycedził przez zęby, że mamy sobie iść, choć czasownik którego użył oznaczał coś innego. Byliśmy wolni i w dodatku uszliśmy cało. R. oczywiście usłyszał od nas kilka niemiłych słów.

Nie był to jedyny raz, kiedy przy okazji konsumpcji napojów wyskokowych uczestniczyłem w dosyć nieprzyjemnym zdarzeniu. Za każdym razem udawało mi się wyjść z tego bez szwanku. No, może za wyjątkiem pożałowania godnego incydentu na Nowym Świecie, gdy wraz z K. – moją pierwszą żoną i wspomnianym poprzednio Ś. opijaliśmy moje urodziny. Incydent ów miał być jedynie próbą wzięcia mnie przez Ś. na barana. Po przejściu dwóch kroków Ś. potknął się, a ja w przyśpieszonym tempie odtworzyłem pełen szacunku ukłon, w którym Jan Paweł II całował płytę lotniska odwiedzanego kraju. Byłem tak pijany, że dopiero po chwili, gdy podniosłem się z ziemi znalazłem swój nos. Był gdzieś na policzku, jakby starał się powąchać jak pachnie moje ucho. Niezdanym, ale skutecznym ruchem umieściłem swój narząd węchu we właściwym miejscu. Czy muszę mówić, jak zła była na mnie K? Nie czuła odrobiny współczucia, choć byłem zalany w pełnym tego słowa znaczeniu, w dodatku własną krwią. Jeszcze gorszym okazało się dzień później badanie stanu mojego nosa na ostrym dyżurze. Nie dość, że miałem strasznego kaca, to jeszcze badanie polegające na wpychaniu paluchów do mojego pogruchotanego kinola.


Podsumowując, mam wrażenie, że wszystkie nieprzyjemne zdarzenia w moim życiu były wynikiem upicia się, lub w jakiś sposób związane były z piciem. Często też udawało mi się wyjść z każdej kabały bez strat. Ani razu nie trafiłem na izbę wytrzeźwień, choć nie raz wracałem w środku nocy całą szerokością ulicy. W dodatku w ostatnim roku zdarzało mi się prowadzić samochód po kielichu albo po kilku kielichach. Nie żebym nie mógł ustać na nogach, jednak sam fakt kierowania autem pod wpływem alkoholu wydaje mi się czymś obrzydliwym. Wstyd mi okropnie za to. Cieszę się jednocześnie, że nie popełniłem czegoś, czego miałbym żałować do końca życia.


piątek, 24 sierpnia 2012

Nagroda

Nazywam się ██████ i jestem alkoholikiem. 

Dwa dni temu rozmawiałem przez telefon z kolegą, ba – niegdysiejszym przyjacielem, z którym spędziłem wiele suto zakrapianych imprez. Na marginesie dodam, że były też inne substancje zmieniające świadomość. R. i ja dawno się nie widzieliśmy, pół roku, jak sądzę i przyznam się bez bicia, że nieco się za nim stęskniłem. Zanim jednak wysłałem pierwszego esemesa poprzedzającego rozmowę długo rozważałem, czy powinienem dzwonić. Dokonałem szybkiego rachunku i wyszło mi, że znamy się około dziewięć lat. Niemal zawsze nasze spotkania, zwykle w gronie innych przyjaciół, połączone były z konsumpcją napojów wyskokowych. Czujny jak pies myśliwski zacząłem analizować sytuację; czy oprócz upodobania do wódy coś jeszcze nas łączy? Na pewno. Czy jednak uda nam się rozmawiać bez alkoholu? Czy spotkanie będzie na tyle miłe jak poprzednimi razy? Tego nie wiem i się o tym nie dowiedziałem, choć R. zaproponował spotkanie. Korzystając z faktu, że po krótkiej rozmowie przerwanej względami technicznymi przeszliśmy na komunikację tekstową, esemes R., w którym snuł plany nasiadówy przy kielichu pozostawiłem bez odpowiedzi. Wstyd mi za to, bo mogłem choć odpowiedzieć, że w piątek nie, ale może za kilka dni. Mam wrażenie, że stchórzyłem. Dlaczego nie zadzwoniłem proponując, że może nie u niego w domu, tylko w jakiejś kawiarni w centrum. Pamiętam, że koniecznie chciałem mu to powiedzieć. Wiem, że pewnie uznałby to za wariactwo, jeden z wielu moich dziwnych pomysłów. Pewnie nawet zaprzeczałby, że mam powody do abstynencji, że wcale nie jestem alkoholikiem, bo to by znaczyło pewnie, że i On jest itd. Nawet jestem przekonany, że właśnie tak potoczyłaby się ta rozmowa. Potem przyznałby, że też zastanawia się, czy nie pije zbyt często, ale skąd tak naprawdę mam to wiedzieć, ostatnim razem widzieliśmy się w lutym, a mamy sierpień. Z resztą wypada chyba, abym opowiedział jak to było. Poznaliśmy się dzięki wspólnemu koledze i szybko staliśmy się nierozłączni. Przez kilka lat nasza paczka spotykała się głównie podczas weekendowych imprez. Scenariusz niema zawsze ten sam: starter w knajpie lub u R. w domu, potem klub, jeden albo drugi, czasem nawet i jeden, i drugi, i nawet trzeci, słowem – klabing. Na koniec after, też w domu u R. albo u mnie. I tak w kółko. Z czasem coś uległo zmianie, coraz rzadziej chodziliśmy na imprezy przedkładając domowe popijawy, a i te stały się wyjątkami. Pół roku temu miała miejsce próba wskrzeszenia atmosfery nieistniejącej już Piekarni. Szalona zabawa przyciągnęła dawnych bywalców klubu. Był oczywiście starter u R., na którym pojawiło się sporo dawno niewidzianych przeze mnie osób. Już wtedy starałem się ograniczyć picie i pojechałem z postanowieniem wypicia maksymalnie jednego drinka. Nie poradziłem sobie z dodawaniem, ale i tak zachowałem względną trzeźwość. Jako hamulec dodatkowo zadziałał fakt, że wziąłem auto. Gdy świtało, szczęśliwy wróciłem do domu. Miałem poczucie, że panuję nad uzależnieniem, którego istnienie przestałem negować. Jednak dwa dni później, kierując się zapewne chęcią nagrodzenia się za dyscyplinę i okazaną dojrzałość spiłem się tak strasznie, że następnego dnia przeleżałem skacowany niemal cały dzień. Pech chciał, że był to dzień urodzin D.

Wiedziałem o tym, nawet planowałem wyjście do restauracji, kwiaty, albo że przygotuję wspaniały obiad… Zamiast planować urodziny żony, wpadłem na pomysł, odwiedzenia kolegi, który mieszka w sąsiednim bloku. Właściwie to wprosiłem się do niego, gdy wracaliśmy z koncertu Misfits, który miał miejsce w Proximie. Jeszcze w barze wypiliśmy po cztery kolejki, choć i tym razem prowadziłem. Postanowienie nagrodzenia się za „picie kontrolowane” było tak silne, że taka drobnostka jak auto nie mogła stanąć mi na drodze. Do domu dojechaliśmy ostrożnie, ale bez żadnych kłopotów. Za to na miejscu, bez żadnych oporów zabraliśmy się za wypijanie zgromadzonych przez O. zapasów bimbru.

D. była wściekła, choć to chyba niewłaściwe określenie. Była zawiedziona i rozczarowana. Dotarło do niej z pełną jasnością, że ma męża pijaka. Tym samym dołączyłem do grona osób, na których nie mogła już polegać. Chyba właśnie wtedy zrozumiałem, że mam problem i że muszę coś z tym zrobić. Nie był to jednak ostatni raz, kiedy tak strasznie się spiłem, ale to chyba historia na inne czytanie. Myślę sobie, że jednak warto będzie zadzwonić jutro do R. i pogadać, może nie obraził się, że go zignorowałem. W końcu nie pierwszy raz mi się to zdarzyło…



środa, 22 sierpnia 2012

Złość

Nazywam się ██████ i jestem alkoholikiem. 

Trochę przymuszony, poszedłem wczoraj na mityng. Nie żebym nie lubił tam chodzić, przeciwnie, zawsze jestem pokrzepiony, podbudowany i pewnie nawet szczęśliwy gdy pójdę na Poznańską, ale musiałem wybierać między wieczorem z rodziną, a mityngiem. Wiem, że to przecież dla dobra moich najbliższych, jednak szkoda mi opuszczać przedwieczorne kąpanie B. i kolację z żoną. Obie są najdroższymi mi istotami.

Wracając do tematu, byłem na mityngu, ucieszony, zdałem sobie sprawę, jak ważne jest zachowanie czujności nie tylko, gdy coś niedobrego dzieje się, ale także wtedy, gdy skrzydła rosną nam pod kurtką, a świat zdaje się być na wyciągnięcie ręki. 

Dziś wyjątkowy dzień. Zwykle mam takich dni dwa w tygodniu. To dni, gdy nie idę do pracy, w której zarabiam na życie, tylko poświęcam się swojemu powołaniu i idę do tej drugiej pracy, a właściwie pierwszej, bo to miejsce zajmuje w moim sercu w rubryce „zatrudnienie”. No więc w tej PIERWSZEJ pracy spędzam zwykle dwa dni w tygodniu. Praca ta ma dodatkową zaletę w postaci bardzo długich wakacji – tak się jakoś składa, że trwają od końca czerwca do początku października. Mamy teraz sierpień, a więc wakacje i korzystając z kanikuły mogę poświęcić ten czas rodzinie i oddawać bez reszty moim pasjom. I tak właśnie, mogąc radować się czasem tylko dla siebie, zacząłem dziś rozpamiętywać ostatnie spotkanie grupy. Nie wiem, czy dałem to po sobie poznać, ale zdenerwowałem się. Poczułem, że mi nie ufają, że nie wierzą we mnie, może nawet zazdrośni są, że tak świetnie (w moim mniemaniu) radzę sobie nie pijąc. Myśląc o tym, poczułem, jak wzbiera we mnie złość, szczególnie, że zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo się myliłem wierząc, że tak naprawdę jestem już uleczony. Nie na tyle, żebym mógł znowu chlać, rzecz jasna. Chodzi raczej o to, że już wszystko wiem, a ponieważ nie potrzebuję już alkoholu, nie ma takiej możliwości, żebym zapił. 


 Od tego wszystkiego krew zaczęła się we mnie byrzyć. Od dwóch tygodni nie palę i dobrze mi z tym, ale w tamtej chwili poczułem wielką chęć zapalić. Ze zdenerwowania. Żeby uspokoić rosnące napięcie. Ale szkoda trochę tych dwóch tygodni, pomyślałem, kierując myśli na niezbadany, nieco grząski teren, przez który prowadziła wąska ścieżka do domku babci. Należy nadmienić, że babcia była znaną w całej okolicy bimbrowniczką, a stałymi bywalcami jej meliny byli leśniczy, wilk i jeszcze kilka innych postaci z niemieckich bajek. Otrząsnąłem się i zrozumiałem, jak ważnym jest, abym nauczył się radzić sobie ze złością. Bywa, że niespodziewanie zaczyna mnie coś wkurzać, rozeźlony jestem z bardzo błahego powodu, albo kurwica, za przeproszeniem, atakuje mnie znienacka. Chciałem zadzwonić do jednego gościa z grupy. To facet, który potrafi być porywczy, jak mówi, ale ciężko pracuje nad sobą, aby nie pozabijać wszystkich na około. Chciałem zapytać, jak on radzi sobie w takich sytuacjach. Odczekałem chwilę. W końcu do nikogo nie zadzwoniłem. Może powinienem był. Prędzej czy później ten problem wróci. D. radzi mi, abym zaczął chodzić na jogę. Ma dużo racji, wiem o tym nie od dziś. Jogi ba-bu. Już widzę, jak drepczę z karimatą pod pachą. Nie mogę się za to doczekać, aż zamieszkamy w nowym domu, D. przywiezie od rodziców swoje pianino i zacznę uczyć się na nim grać. Wiem, że to trochę późno; Chopin w moim wieku był już jedną nogą w grobie, ale przecież nie planuję wyzywać Blechacza na pojedynek fortepianowy. Marzy mi się zagrać Węgierską Rapsodię Liszta. Ściągnąłem wczoraj z internetu nuty, zapis tego kawałka przypomina plan Bitwy o Anglię z naniesionymi wszystkimi trasami samolotów obu walczących stron, ale przecież poradzę sobie, skoro udało mi się poderwać D. nic nie jest niemożliwe.


poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Bez tytułu

Aby było jak należy:

Nazywam się ████ i jestem alkoholikiem.

Czuję się trochę skonfliktowany z częścią grupy i samą prowadzącą terapię. „Skonfliktowany” to określenie zdecydowanie na wyrost, bo nie ma mowy o konflikcie. Przyznałem, że nie mam czasu chodzić na mityngi, choć chciałbym, doceniam ich wagę i wiem jak mi pomagają, niemniej mam tak zapełniony program dnia, że moje uczestnictwo w spotkaniach AA odbywałoby się ze szkodą dla życia rodzinnego. Jakbym nie szkodził rodzinie pijąc. Chodzi o to, że trudno jest mi zrezygnować z co najmniej trzech godzin, trzeba wszak jakoś dotrzeć na dwugodzinny mityng i wrócić z niego, które spędzam z żoną i córeczką. A oni, że jakbym chciał, to czas bym na pewno znalazł i że się pewnie boję, albo po prostu nie chcę. Wiem, że mają rację i pójdę w tym tygodniu na Poznańską, taką mam przynajmniej nadzieję, jednak czuję, że decyduję się na to przymuszony. Przecież nie cierpię, gdy ktoś mnie do czegoś nakłania, przymusza wbrew mojej woli, bierze na litość, a najbardziej, gdy wywołuje u mnie poczucie winy. Tego nienawidzę. Ludziom łatwo wywołać u mnie żal do siebie samego, wyrzuty sumienia. O choćby teraz; ja piszę swój blog, a D. wchodzi do pokoju i w tonie rozczarowania mówi; „Ej, a co z łóżkiem?”. Potem dodaje: „Jak zrobisz łóżko, to Ci coś powiem.” No dobra, zaraz zrobię to łóżko, bo lubię takie tajemnice. Dobranoc.



Sprostowanie

Zapomniałem o jednej, bardzo istotnej rzeczy, w dodatku błąd ten popełniłem rozpoczynając wszystkie wpisy, oprócz pierwszego:

nazywam się ██████ i jestem alkoholikiem. Imię do wiadomości redakcji.

Niby zwykłe przeoczenie, ale to proste wyznanie przypominać mi będzie kim jestem i gdzie się znajduję. Trochę jak w tytule obrazu Paula Gauguina "Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?". Tylko świadomy swoich błędów jestem w stanie skutecznie im zapobiegać w przyszłości.

Wczoraj żona przeczytała mój blog. Nie żebym nie mówił jej o swoich uczuciach, a te wpisy są jedynym sposobem komunikowania się z D. w kwestiach mojego picia-niepicia. Była ciekawa, co takiego wysmażyłem, a ja strasznie byłem spragniony jej opinii na temat mojego stylu literackiego. Faulknera nie da się oczywiście podrobić, Mendozy też nie. W ogóle ostatnio brakowało mi książek, przez ostatnie półtora roku nie udało mi się przeczytać ani jednej, a przecież nie mogę żyć bez nich.

No więc D. po przeczytaniu bloga, z głową wtuloną już w poduszkę, na wpół przez sen powiedziała, że robię z siebie BOHATERA. Oczywiście, że tak. Bo właśnie TAK SIĘ CZUJĘ. W moich oczach jestem Jackiem Soplicą, przeobrażonym w Robaka. Jestem Wokulskim, bohaterem pozytywistycznej powieści. Raz jeszcze podkreślam, że nie oczekuję, aby inni widzieli we mnie herosa. Jestem alkoholikiem. Niepijącym alkoholikiem. Jeśli i ty miałeś/miałaś podobny problem, wiesz o czym mówię. To, że nie piję daje mi olbrzymią siłę i motywację do trzeźwienia. Tą siłą gotów jestem dzielić się z innymi.

I jeszcze jedno przemyślenie; w starożytnym Rzymie, dowódca zwycięskich wojsk odbywał tryumf jadąc ulicami wiecznego miasta. Tłumy wiwatowały na jego cześć. Obok dumnego zwycięzcy, stał na rydwanie bezimienny niewolnik, którego szept przebijał się przez owacje tłumu. "Jesteś tylko człowiekiem. Jesteś tylko człowiekiem." szeptał do ucha człowieka, który za chwilę mógł uwierzyć, że jest bogiem.


niedziela, 19 sierpnia 2012

Message in a bottle

 
Dzień minął całkiem przyjemnie, jeśli nie liczyć mojego stanu przedzawałowego na spacerze z B. Przesadzam z tym zawałem, ale poczułem się nieco słabo, jakbym przebiegł dystans na tyle długi, że kolana drżą, a w mięśniach czuć lekkie zwiotczenie. Do tego jeszcze ciepło rozchodzące się od pleców w dół ciała. Przejąłem się na tyle, że skróciłem spacer i wybrałem plac zabaw bliżej domu; jeśli mam zasłabnąć i paść jak długi to lepiej pod domem. Obiecałem sobie, że następnego dnia pójdę do lekarza pierwszego kontaktu po skierowanie na specjalistyczne badania. Po dwóch godzinach znowu czułem się zdrów i pełen energii, co stawia pod znakiem zapytania jutrzejszą wyprawę do przychodni. Mam jednak przeczucie, że lepiej nie odwlekać tej wizyty. 

Przed niecałą godziną wywołałem niespodzianie ducha ukrytego w szafce kuchennej. Tuż nad zlewem, na wysokości mojego wzroku, za uchylnymi drzwiczkami szafki czyhał na mnie dżin w butelce, a właściwie cytrynówka weselna, którą przyniosła cztery miesiące temu nasza opiekunka do dziecka. D. najwyraźniej zapomniała o całej sprawie, zbiegło się to z resztą z początkiem mojej abstynencji, gdy jeszcze nie padły deklaracje o definitywnym niepiciu. Przez cztery miesiące nie otwierałem tej szafki. To niezwykłe z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze jest to szafka, w której stoją kieliszki do wódki – urocze kieliszki z nadrukowanymi etykietami znanych irlandzkich whisky. Zaglądałem niegdyś często do tej szafki wykradając kieliszek i nalewając sobie alkohol. Wszystko dokonywało się, gdy D. była tuż obok zajęta czytaniem, lub pracą na komputerze. Kręcąc się po kuchni odkręcałem mocniej kran pozorując dłuższe zmywanie naczyń, następnie po cichu otwierałem zamrażalnik, delikatnie wyciągałem butelkę wódki i po kryjomu napełniałem szkło. Szczęśliwy z tak przeprowadzonego zadania, czując dumę z przechytrzenia żony powtarzałem ten manewr jeszcze kilka razy. Tyle, aby wprawić się w dobry nastrój. 

Najwyraźniej, od kiedy nie piję nie miałem powodu zajrzeć do tej szafki, a może jest inaczej. Może moja podświadomość celowo odwracała moją uwagę od szafki, bo tam jest szkło do picia wódy. Trudno mi w to uwierzyć, ale z drugiej strony niezbadane są ścieżki uzależnienia. Skoro umęczony głodem alkoholowym jestem w stanie wmówić sobie uczulenie na fruwające w powietrzu pyłki, które dało o sobie znać tylko dlatego, że nie piję to wszystko jest możliwe. Z tym uczuleniem to też niezła komedia; czułem, jak puchną mi oczy, katar zatyka mi nos. Od razu pomyślałem, że to właśnie z powodu abstynencji. Dotychczas organizm działał jak dobrze naoliwiona maszyna, a teraz pojawiają się problemy ze zdrowiem. Wyjaśnienie było proste i jeszcze tego samego dnia udzieliła mi go terapeutka w przychodni leczenia uzależnień. Wcześniej czułem głód alkoholowy w chwilach złości, ale i radości, gdy byłem smutny i wesoły, zmęczony, najedzony… Słowem, powód był mało złożony. Jednak gdy postanowiłem skończyć z piciem, głód znalazł bardziej subtelne powody, abym się napił. Na szczęście już od ponad miesiąca nie miałem chęci na wódkę. Pamiętam jednak, że nie trzeba wcale usilnie myśleć o piciu, żeby zapić. 

Aha… do tej szafki zajrzałem przez pomyłkę, szukałem miksera, aby rozrobić ciasto na naleśniki. D. zaproponowała, żebym dodał do ciasta trochę cynamonu. Naleśniki z serowym farszem wyszły dzięki temu rewelacyjne.




 

sobota, 18 sierpnia 2012

Szczęki

Niestety nadal zdarzają mi się niespodziewane ataki złości. Przychodzą nagle, zwykle towarzyszą poczuciu niesprawiedliwości, której doświadczam. Okoliczności wydają się banalne, bo wszystko odbywa się choćby w kuchni w reakcji na jedną uwagę żony, lub wiąże się z zachowaniem córeczki. Spinam się w mgnieniu oka, czuję skurcz ramion, mięśnie na plecach ściąganą mi się, a szczęki zaciskają. Jestem bliski wybuchnięcia, chciałbym cisnąć czymś o podłogę, czy w ścianę. Na pytania odburknę urywanymi słowami. Daję sobie nieco czasu, żeby ochłonąć. Niegdyś takie napady kończyły się rozpijaniem pięści o framugi drzwi lub biciem głową o meble. Teraz zdarzają się znacznie rzadziej i, mam nadzieję, bywają niezauważone. Uspokajam się dosyć szybko, opanowuję sytuację. Pozostaje jednak żal, że coś takiego się zdarzyło, niczym niesprowokowany atak. Nie ma potrzeby, aby moja złość odbijała się na żonie i córce. 

Cztery lata temu postanowiłem skorygować sobie uzębienie. Koledzy śmiali się, że w tym wieku mam podobne zachcianki, jednak obietnica posiadania prostych, zdrowych zębów była silniejsza niż początkowe wątpliwości. Przy okazji wyszło, jak bardzo mam „zjedzone” zęby, pościerane niemal do połowy w wyniku ciągłego zaciskania szczęk. W nocy budziłem się słysząc zgrzytanie swoich zębów. Dziś śpię z szyną – ochraniaczem, mającym zapobiec zniszczeniu odtworzonych za niemałe pieniądze siekaczy i kłów. 

Dosyć, czas się umyć i ogolić. Przed nami poranny spacer z B.



Trochę fizyki

Sobota. Nie oznacza to jednak, że leżę brzuchem do góry. Około szóstej zbudziły mnie przymilne nawoływania z sypialni. Mała B. zawsze rano jest bardzo mile usposobiona. Przewinąłem ją, ubrałem i przyniosłem do „salonu”, który po zaanektowaniu sypialni przez B. pełni teraz funkcje alkowy, jadalni liwingrumu. W nadziei, że córeczka pozwoli swojej mamie jeszcze trochę pospać zacząłem zmywanie naczyń i robienie śniadania. Jak zwykle, B. z apetytem wszystko zjadła. Następnie zrobiłem sobie śniadanie, wykąpałem się, zdjąłem z suszarki pranie, złożyłem ubrania i schowałem je do szafy. Na koniec zrobiłem pranie. Jeszcze niedawno wykonanie tych kilku prostych czynności wydawało mi się katorgą – nie czułem potrzeby, żeby całe wyschnięte pranie chować do szafy, wystarczyło przecież wziąć tylko jedną parę gaci, czy skarpet, a reszta niech wisi, komu to przeszkadza. 

W nadziei, że D. jeszcze trochę pośpi, wsadziłem B. do wózeczka i pojechaliśmy na bazar po świeże warzywa i owoce. Kierując się troską o córkę kupujemy dla niej jedzenie w sklepie z żywnością ekologiczną, lub raz w tygodniu jeżdżę na Bio Bazar w dawnych zakładach imienia Norblina. Włoszczyzna kupiona w supermarkecie nie umywa się do swojej dwu, trzykrotnie droższej kuzynki kupionej na Żelaznej, a zapach, jaki rozchodzi się po domu, gdy gotujemy zupę przywodzi wspomnienia z dzieciństwa, kiedy warzywa rosły jeszcze w ziemi, a nie na sklepowych półkach. Nie minęła 10 gdy wróciliśmy z wyprawy. D. jadła śniadanie. Niebawem, cała nasza trójka wybrała się do sklepu po nocnik dla B. i inne, drobne zakupy.

O tych błahych, ale niezwykle ważnych z punktu widzenia misterium dnia codziennego sprawach piszę w poczuciu radości. Nie żądam od razu medalu, ani pochwały. Nie oczekuje od żony, że rzuci mi się na szyję wołając „Och, jakiś ty wspaniały, misiu!”. Wiem jednak, jak wielkiego wymagało to ode mnie wysiłku, aby ruszyć ten zardzewiały, na wpół skamieniały mechanizm i pchnąć do przodu. Dalej już sam się toczy ruchem przyspieszonym.



piątek, 17 sierpnia 2012

Wdzięczność

Myślałem trochę nad tym, co napisałem wczoraj. Nadal uważam, że za niepicie powinienem być wdzięczny przede wszystkim sobie samemu, jednak znaczenie terapii i mityngów AA jest równie duże. Do tych przemyśleń natchnął mnie kolejny temat "pracy domowej" zadanej na wczorajszej grupie:
"Wymień rzeczy, za które możesz być wdzięczny."

Jest wiele rzeczy, za które jestem wdzięczny. Wynika to z faktu, iż mimo licznych przeciwności losu niemal zawsze udawało mi się przekuć niepowodzenia w sukces. Towarzyszy mi przeświadczenie, że mam w rzyciu szczęście, choć może jest to głównie moja zasługa, a nie zbieg okoliczności.

Teraz jestem wdzięczny przede wszystkim za TRZEŹWOŚĆ. Cieszy mnie, że odmieniłem swoje życie w widoczny sposób. Wdzięczny jestem za wsparcie, jakie otrzymuję ze strony żony i grupy. Wdzięczny jestem sobie za siłę i konsekwencję w trwaniu w niepiciu. Mógłbym długo wymieniać rzczy, za które jestem wdzięczny; dom, praca, którą lubię oraz druga praca, dzieki której zarabiam na siebie i rodzinę. Jednak dziś najbardziej raduję się z bycia trzeźwym.



czwartek, 16 sierpnia 2012

Ikar

Niemal nieustannie towarzyszy mi uczucie dumy z tego, jakim jestem kozakiem. Tak szybko wziąłem się za siebie, a efekty są widoczne jak na dłoni. Jeszcze do niedawna abnegat zarażony nieuleczalnym lenistwem, dziś praca niemal pali mi się w rękach. Zadania, których wykonanie zajmowało mi nie raz mnóstwo czasu, a nie obywało się bez kłótni z D., dziś robię automatycznie. Dostrzegam prędzej niż kiedyś przepaloną żarówkę, zostawiony na stole talerz, czy brudny garnek i rozwiązuję problem tak szybko, jak jest to możliwe. Najlepszym przykładem tych zmian jest tempo jakiego nabrało znalezienie większego mieszkania. Do niedawna każda uwaga D., że nie da się już dłużej mieszkać w tak małym mieszkaniu jak nasze, gdy ma się małe dziecko i męża bałaganiarza traktowałem jako atak na mnie. Miesiąc temu, zadzwoniłem do doradcy finansowego poleconego przez kolegę i umówiłem się na spotkanie. Dwa tygodnie później wybraliśmy interesującą ofertę, kilka dni później podpisaliśmy umowę przedwstępną, a dziś wnioski o kredyt trafiły do banków. 

Nie mogę się sobie nadziwić. Czuję, że stać mnie na dużo więcej. Już nie paraliżuje mnie strach, ani poczucie bezsensowności podejmowanych działań. Wszystko, co zaplanuję nie tylko ma szansę się spełnić, ale spełni się na pewno. Czas działa na moją korzyść, jak powtarza mi nieraz D., gdy widzi strach w moich oczach. Bardzo wiele zawdzięczam żonie. Jeszcze więcej sobie samemu. 

Co do tego ostatniego, nie jestem tak do końca pewien swoich racji. Bardziej chciałbym w to wierzyć, niż wierzę, że tak jest. Potrzebuję dowodów na to, że jestem w stanie kierować swoim życiem. Niektóre zdarzenia potwierdzają to, kiedy indziej pozostaje mi wiara w siebie. Nie zanoszę próśb do siły wyższej, nie mówiąc już o Bogu. Raduje mnie fakt, że w sobie samym znajduję potrzebną mi siłę. Nie mam nic przeciwko koncepcji Boga, ani przeciw ludziom, którym wiara pomaga przetrwać trudne chwile. Jednak to, że nie muszę uciekać się do szukania pomocy wypowiadając zaklęcia i starożytne imiona sprawia, że czuję się samodzielny i silny. Mam oczywiście, podobnie jak inni ludzie potrzebę duchowości, niemniej drogę do niej upatruję w pracy z własnym umysłem, w medytacji. 

Jeszcze dużo pracy przede mną. Czuję, że póki co dostrzegam jedynie stróżkę światła sączącego się z zewnątrz. Jest to jednak widocznym dowodem, że otaczający mnie kokon zaczyna pękać. 

Mam nadzieję, że nie doświadczę losu Ikara; on zapomniał o przestrogach, ja zanadto wierzę w moją nieomylność.


środa, 15 sierpnia 2012

Zamiast wstępu

Rok za rokiem
Ja w masce małpy -
Prawdziwa małpa.

Basho (1644-1695)
przekład Czesław Miłosz




Nazywam się ██████ i jestem alkoholikiem.

Od momentu, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że jestem chory, kilkakrotnie już wypowiedziałem tę kwestię, ale to pierwszy raz, kiedy to wyznanie napisałem.



Długo nic.



Musiało minąć trochę czasu, abym oswoił się z tym wyczynem. Nie znowuż tak długo, kilka godzin; spacer z żoną i córką połączony z wizytą u ciotki. 

Jestem alkoholikiem. Kilka miesięcy temu zdałem sobie z tego sprawę, choć już od dawna wiedziałem, że mam „problem z piciem”. Piję przez pół mojego życia. Zanim wszedłem w dorosłość zacząłem pić. Z początku niewinnie, jak większość znanych mi kolegów z liceum. Domowe imprezy organizowane pod nieobecność rodziców były okazją aby bezkarnie napić się piwa, albo nawet wódki. Dwadzieścia lat temu w mało którym sklepie wymagano od nastolatka, aby pokazał dowód osobisty. Z czasem zacząłem pić coraz częściej i choć niemal zawsze kończyło się to dla mnie upiciem i leczeniem skutków upojenia, niezrażony piłem dalej i więcej. O historii mojego uzależnienia na pewno nieraz jeszcze będę pisał, starając się ubrać ją w chronologię lub całkowicie rezygnując z prób uporządkowania tych smutnych dziejów, teraz jednak chcę powiedzieć coś znacznie ważniejszego.

Przestałem pić. Nie piję już cztery miesiące. Jestem szczęśliwym człowiekiem i choć zdaję sobie sprawę, jak banalnie to brzmi – tak właśnie jest.


W ciągu tych czterech miesięcy przeżywałem bardzo trudne chwile, ale udało mi się dostrzec rzecz niezwykłą: czas działa na moją korzyść. Abstynencja powoli zaczęła przeradzać się w trzeźwienie. Wiele zawdzięczam mojej żonie, która widząc, jak poważny jest ten, mój, a jednocześnie nasz problem zaczęła okazywać troskę i niepokój, nie tylko żal, czy złość na męża – pijaka. Oczywiście otrzymałem niezbędną pomoc w przychodni leczenia uzależnień podczas terapii indywidualnej i grupowej, poznałem, jak wiele dają mityngi AA, ale przede wszystkim sukces ten zawdzięczam sobie samemu. To ja wyznałem żonie, że mam problem. D. tylko potwierdziła moje przypuszczenia, wiedziała to chyba dużo wcześniej. Przychodnię znalazłem niedaleko domu, zacząłem chodzić na terapię. Muszę od razu zaznaczyć, że moje intencje nie były całkiem szczere. Chciałem usłyszeć, że mam problem, ale stosując się do pewnych zasad, zachowując przez pewien czas abstynencję będę mógł już po odbyciu tego „odwyku” pozwolić sobie na kieliszek wina do obiadu. Chciałem usłyszeć, że NIE JESTEM alkoholikiem, że tylko piję ryzykownie, ale że jeszcze da się „coś z tym zrobić”. To tłumaczyło, z jakim entuzjazmem zacząłem terapię. Może myślałem, że to będzie jakieś nowe doświadczenie. Coś, co wzbogaci moją osobowość, przeżycia. Prawda okazała się bolesna. Starałem się ją wyprzeć, ale nie udało się. Oskarżałem terapeutkę, że wmawia mi uzależnienie, bo przecież żyje z leczenia pijaków, a może nawet prowadzi na mnie swoje doświadczenia psychologiczne. Wpadłem nawet w złość tak wielką, że byłem gotów zdemolować jej gabinet. Niewiele brakowało, a rozbiłbym duże lustro wiszące za moim fotelem. W końcu to akurat świetnie potrafię. Niski próg frustracji i skłonności do autoagresji już nieraz doprowadziły mnie do wybuchów, które kończyły się porozbijanymi pięściami, wstrząsami mózgu i innymi obrażeniami. Nie tyle jednak broniłem się przed przyjęciem stygmatu alkoholika, bo przecież można znaleźć zawsze plusy bycia pijakiem budując pomnik ze swojego upadku, ile broniłem swojego picia. Alkohol był dla mnie ważniejszy niż wszystko inne. Moje picie było jak drogi skarb, ucieczka od wszystkich zmartwień. Pijąc czułem się szczęśliwy i kochany. Nawet jeśli piłem zapijając smutek bycia niekochanym i nieszczęśliwym, czułem, że wlewając w siebie wódkę napełniam się współczuciem i zrozumieniem w stężeniu 40%. Będąc nieszczęśliwym i zdruzgotanym można doznać ukojenia poprzez upojenie alkoholowe. Oczywiście alkohol zawsze też mi smakował. Wódka wypijana z małych kieliszków, drinki, w których niemal nie czuć procentów, zimne piwo wypijane w najbardziej egzotycznych zakątkach świata. Doskonale pamiętam ich smak. Nagle zdałem sobie sprawę, że jeśli chcę zerwać z nałogiem, który po woli rujnuje mi życie, muszę przestać pić. 

Po jakimś czasie, nie pamiętam, czy było to kilka dni, tydzień, może dwa, pogodziłem się z faktem bycia uzależnionym, koniecznością zaprzestania picia i rozpocząłem żałobę. Bo jak inaczej nazwać to co czuje pijak, gdy nie może już pić. Żegnałem się z wódką, winem, piwem. Wiedziałem, że będę musiał wystrzegać się wszelkich sytuacji, w których ludzie piją i że muszę unikać miejsc, w których kiedyś piłem oraz ludzi, z którymi piłem. Początek był bardzo trudny, ale wiedziałem, że nie piję nie dla siebie, ale dla żony i córki. Nie chciałem, żeby B. miała ojca pijaka i wyrosła na dziecko alkoholika, osobę niezdolną do okazywania uczuć i socjopatę. Chciałem odzyskać zaufanie D., zbyt wiele osób zawiodło ją, a ja nie chciałem być kolejną. Nie picie dla kogoś nie jest najlepszym sposobem zachowania abstynencji, ale na początku musi wystarczyć. Dziś, po zaledwie czterech miesiącach nie piję już DLA SIEBIE i choć wiem, że to bardzo krótko, że popadając w entuzjazm bardzo łatwo jest uwierzyć w swoją siłę i przeoczyć zagrożenie, ulec emocjom, słabości i zapić, rozpiera mnie duma, że udało mi się. Nigdy dotąd, od kiedy rozpocząłem swoją przygodę z alkoholem, nie miałem tak długiego okresu abstynencji. Miesiąc, może dwa, nie więcej. W końcu pojawiły się czyjeś urodziny, wakacje albo spotkanie z kolegami. W każdej sytuacji nieodłączny był alkohol. Dziś nie piję. Jestem trzeźwy.